Kliknij tutaj --> 🌫️ kiedy nie było internetu tylko rodzina
1. Kawiarenka internetowa. Kiedyś wyrastały jak grzyby po deszczu, dziś równie szybko znikają. Jeśli się chwilę zastanowić, można dojść do wniosku, iż w pierwszej połowie dekady 2000
Na ramie naszego Suzuki umieszczono dużą i wyraźną naklejkę, gdzie tę wartość określono na 415 kg. Szybka matematyka: V-Strom 650 XT z ABS-em waży z paliwem 216 kg. Pasażerowie w kaskach i ubraniach motocyklowych razem mniej więcej 185 kg. Na bagaż zostaje 14 kg, co przy jednym kufrze i 50-litrowej torbie mniej więcej udało się
Bez tego wynalazku trudno wyobrazić sobie współczesną rozrywkę, komunikację, a nawet pracę. Warto jednak wiedzieć, że jeszcze w latach 90. ubiegłego wieku, dostęp do sieci nie był tak powszechny. Jak powstał internet i jak przebiegała jego ewolucja? Poniżej odpowiadamy na te pytania.
Poszukajcie też alternatywnych do internetu aktywności, które będą dla dziecka przyjemne i atrakcyjne. Pamiętaj: wprowadzenie zasad regulujących dostęp do urządzeń ekranowych i internetu nie jest działaniem przeciwko twojemu dziecku, jego celem nie jest unieszczęśliwienie czy karanie dziecka, ale zadbanie o jego prawidłowy rozwój
Na nich samych, jak na ich młodszą siostrę na każdym kroku czeka zagrożenie, a oni tylko starają się ją chronić. Na swój dziwny i pokręcony sposób. Jednak widać w ich zachowaniu ogromną miłość do siostry. Bądźmy szczerzy, żaden z nich nie potrafi okazywać uczuć, no może oprócz Willa, jego w to nie mieszam.
Site De Rencontre Algerien En Ligne. Zapraszam cię w podróż. Tym razem nie będzie to podróż w konkretne, piękne miejsce. Zapraszam cię w podróż w czasie. Podzielę się z tobą kawałkiem swojej międzypokoleniowej historii emigracyjnej. To jak dziś się porozumiewamy pomiędzy krajami, żyjąc nawet na najbardziej od siebie odległych krańcach świata, pewnie nie jest dla ciebie tajemnicą, ale jak było kiedyś? Czy ilość, rodzaj i dostępność komunikacji między krajami wpływała na relacje międzyludzkie? A jak jest dziś? Wszystko przed nami, usiądź wygodnie, ruszamy! Teraźniejszość… Dziś większość z nas ma Internet w smartfonie, tablecie, laptopie i smart zegarku. Kontakt pomiędzy państwami nigdy nie był tak łatwo i powszechnie dostępny jak teraz. Nawet jeśli nie masz swojego Internetu, możesz złapać wi-fi w kawiarni czy restauracji. Mamy też mnogość aplikacji. Te tekstowe, do wideorozmów czy nawet komunikatory do rozmów zbiorowych. I tak cała rodzina rozrzucona po świecie może się zobaczyć w jednym momencie, niesamowite! Być może nie zastanawiasz się, jak wielki to jest dar i jak często niedoceniany, móc zobaczyć i usłyszeć bliską ci osobę w tym momencie ot tak, bo tego potrzebujesz. Nie mam też pewności, czy faktycznie mając tę możliwość, ułatwia nam to aktualnie dbanie o relacje na serio czy dzieje się tak tylko pozornie, ale do tego jeszcze wrócimy. Dzięki technologii i postępowi mamy więc możliwości, które sprawiają, że nawet strefy czasowe przestają być nam straszne. Bo gdy ktoś wraca z pracy, to w trasie jeszcze złapie na krótką rozmowę kogoś, kto kładzie się właśnie spać. To mogłoby nie mieć szans, gdy trzeba by było poczekać na dotarcie do domu. No dobrze, rozejrzeliśmy się w teraźniejszości… czas na przeszłość. Emigracja około- i powojenna Emigracja jest procesem w sumie ciągłym, od lat, choć nie wiem, czy nie można by użyć sformułowania: istniejącym od wieków. W historii najbardziej zaznaczają się fale emigracyjne. Te momenty, w których z jakiegoś powodu wyjeżdżało więcej osób i w historii współczesnej mamy przynajmniej kilka takich wyraźnych momentów. Jednymi z nich były wojna i czas powojenny. Nie zagłębiając się bardzo w kontekst historyczny, możemy uznać, że ludzie migrowali z lęku i obaw – uciekali. Korzystali z możliwości schronienia się lub byli tam, gdzie rzucił ich los i wojenne rozkazy, a później nie wracali. Ściągali rodziny lub po prostu się osiedlali. Pokolenie, które mam na myśli, to aktualni pradziadkowie lub nawet prapradziadkowie. W mojej perspektywie trzydziestopięciolatki to moi dziadkowie i ich rodzeństwo. I tak właśnie było u mnie zarówno od strony mamy jak i taty, w pokoleniu moich dziadków, a dokładniej wśród ich rodzeństwa, były osoby, które wyjechały. Brat mojej babci wyjechał do Niemiec, niestety nie mam informacji, do której części kraju, zaś brat dziadka z drugiej strony osiadł w Stanach Zjednoczonych. Mówimy tu o czasach, kiedy nie było komórek, ba nawet Internetu, komputerów. Telewizja dopiero zaczynała stawiać pierwsze kroki, za to radio już się całkiem dobrze rozgościło. To też czasy, gdzie istniały już telefony, ale ich dostępność nie była oczywista. Bo zakładając, że obie strony go miały, to dostępność rozmów międzykrajowych nie była już możliwa na znanych nam dziś zasadach.. Co więc pozostawało? Listy, te papierowe, zapisywane na kilku stronicach. Opowieści o tym, co zdarzyło się u poszczególnych członków rodziny. Kto się urodził, kto zmarł, jak mają się przyjaciele. W dobrych okolicznościach, jeśli była taka sposobność, dołączano zdjęcia. I choć dziś może wydawać się to staromodne, starodawne, to jest w tym pewna magia. Oczywiście trudniej było podtrzymywać relacje. Nie było tej osoby na wyciągnięcie ręki. List nie szedł pięć dni, a znacznie dłużej. Więc odpowiedź na nasze strapienia i aktualne trudności otrzymywało się czasem, kiedy one same stawały się już przeszłością. Trudniej było poczuć, że ta osoba tam gdzieś jest. Niemniej z dzisiejszej perspektywy mam poczucie, że w listy wkładało się więcej uwagi niż w dzisiejsze rozmowy. Często odbywane w biegu, w sklepie, pomiędzy zadaniami. Wtedy napisanie listu wymagało poświęcenia mu czasu. Odpowiedzenia na pytania. Napisania o sobie i swojej rzeczywistości, zatrzymaniu się w ogóle na tym, czym chcę się podzielić. Do listu można było wrócić, przeczytać go jeszcze raz. W domu moich dziadków sporo było pochowanych starych listów i skrzynek ze zdjęciami. To też artefakty przeszłości opisujące relacje. Były listy wzruszające i piękne, ale też totalnie zwykłe, jak również te pełne trudnych emocji. Wyobrażasz sobie kłócić się przez listy? No cóż, to też część relacji. Choć wyobrażam sobie jak niełatwe były, doceniam to, że w ogóle miały szanse być, a dzięki nim ja mam choć zdawkowe informacje jak kiedyś wyglądało ich utrzymywanie. Telefon od cioci z “Ameryki” Kontakty listowne długo miały się dobrze i choć poprawiała się jakość i szybkość poczty, długo były jedyną możliwą formą kontaktu. Natomiast przeskakując do lat mamy już pierwsze rozmowy telefoniczne. Wciąż mało dostępne, bo choć już możliwe, same w sobie dla zwykłych obywateli wciąż niezmiernie kosztowne. Pamiętam, że moją rodzinę, również wujków i ciocie nie było na to stać na poniesienie kosztów takiej rozmowy. Trochę lepiej było za granicą. W mojej rodzinie w kolejnym pokoleniu wyemigrowała siostra mojego taty z rodziną za ocean (Stany Zjednoczone, później Kanada) i brat, który jakąś część życia żył w Niemczech. Zarówno w poprzednim pokoleniu jak i w tym osoby migrujące do Niemiec mogły pozwolić sobie na podróż i odwiedziny. Oczywiście nie było to ani proste, ani tanie. To czasy muru berlińskiego i trudności z paszportami. Podróżowanie nie było łatwe i dla wszystkich dostępne, jednak wciąż łatwiejsze niż loty na inny kontynent. Stąd gdy pojawiła się szansa na rozmowy telefoniczne, było to wydarzenie dla całej rodziny. Jednak logistyka nie była łatwa. Dla emigrantów, wtedy chyba mieszkających już w Kanadzie, również nie było to aż tak powszechne i łatwo dostępne. Zatem listownie umawiało się termin i konkretną godzinę, w której ciocia będzie dzwonić. Jeśli się nie mylę, przez jakiś czas chyba taką rozmowę się zamawiało w telekomunikacji danego miejsca. Wyobrażasz to sobie? Zazwyczaj czyniło się to ze sporym wyprzedzeniem. I tak cała rodzina gromadziła się przy jednym telefonie danego dnia, by czekać na połączenie o wyznaczonej godzinie – telefon był oczywiście stacjonarny – na dodatek na kablu, na bezprzewodowe jeszcze będzie trzeba chwilę poczekać. Taka rozmowa w niczym nie przypominała tych, które prowadzimy dziś. Po pierwsze ustawiała się kolejka do rozmowy. Czasem połączenie się zrywało i nie można było ot tak wykonać następnego. Trzeba więc było ustalić kolejność. Nasza strona nie mogła sobie w ogóle pozwolić na koszty takiej rozmowy, a emigranci choć mogli, też nie mieli w tym swobody, trzeba więc było uważać na czas. W rzeczywistości wyglądało to tak, że dookoła telefonu gromadziła się rodzina (dziadkowie – rodzice cioci, obaj bracia, moja mama) i każdy rozmawiał dosłownie przez chwilę, nasłuchując poprzednich rozmówców, by wiedzieć, co już zostało omówione, jakie informacje wymienione. Dzieci mogły tylko obserwować cały proces i być cicho, nie zakłócać rozmowy. Nie wiem, czy potrafię oddać ten klimat. Z perspektywy dziecka było to dziwne. Spotkaniom towarzyszyło napięcie, bo każdy chciał się załapać i obawy, że połączenie się zerwie. Nie było mowy o prywatności tych rozmów, bo wszyscy słuchali. Jednocześnie dźwięk głosu bliskiej osoby aktywował często falę wzruszeń, które odrywały od rozmowy samej w sobie, bo tak rzadko można było się usłyszeć. Takie usłyszenie głosu bliskich znacznie bardziej dawało poczuć dzielącą odległość, urealniało tę osobę, a zarazem myślę – bo tego nie wiem na pewno, budziło też bolesną tęsknotę. I choć była to nowa jakość i opcja podtrzymywania relacji i bycia w kontakcie, sama w sobie nie sprawiała, że kontakt był lepszy czy się pogłębiał. Przy 4–5 osobach dorosłych, jeśli każdy miał po pięć minut, to cała rozmowa i tak była już długa, a zatem kosztowna. Choć pojawiło się coś nowego i ważnego, czy faktycznie poprawiało relacje? Nie sądzę, niemniej z pewnością było ważne dla samego doświadczania bycia w kontakcie. Era Skype’a Kolejne lata lecą, technika się rozpędza. W naszych domach pojawiają się pierwsze komputery i Internet. Kto pamięta przepinanie kabla od telefonu do komputera? Tak to kiedyś wyglądało, a podpięcie do komputera blokowało linie – nie można się było wtedy dodzwonić. Z czasem było coraz łatwiej, wszedł Internet jako osobna sieć i Skype, który dawał możliwość zobaczenia się, usłyszenia w czasie rzeczywistym i to bez ogromnych kosztów. Z jednej strony cud techniki, a z drugiej… Nie wiem, czy byliśmy na to gotowi. Inaczej rozmawia się z każdym po pięć minut, inaczej, gdy czas nie goni. Może was to zdziwić, ale nie były to płynne, pełne ciepła i niekończące się rozmowy. Nagle okazało się, że wcale nie jest tak łatwo podtrzymać konwersację. Bo przecież nie wiedzieliśmy do końca, co u kogo się działo, nasze rzeczywistości wciąż były bardzo odmienne. Było sporo niezręczności, nerwowych uśmiechów, pytań: “I jak tam u was?”, ogólnych odpowiedzi: “A w porządku, a u was?”. W końcu udawało się złapać temat, zazwyczaj o kimś innym: “A pamiętasz….” i jakoś szło. Nawyki były tak silne, że przed komputerem wciąż siadali wszyscy. Jednocześnie Internet i Skype na początku nie zawsze “dźwigał” to technicznie. Połączenie się rwało, zatrzymywało, było opóźnione. Pojawiła się supernowa możliwość, ale trzeba było uczyć się, jak korzystając z niej, budować relacje i komunikować się w ten sposób. Do tej pory doskwierała tęsknota, na której wyrosły różne wyobrażenia. Teraz pojawiło się poczucie obcości i obawy, czy druga strona nas zrozumie, nasze życie, naszą codzienność, niepewność, co mówić, a przed czym się może powstrzymać. Część z nas nie mogła się przemóc. Sama nie znosiłam tych rozmów, czułam się dziwnie, a przerywane połączenia, opóźniony głos budował dodatkowe napięcie. Dziś, pracując online, wiem, że wiele zależy od nastawienia, gotowości i przyzwyczajenia oraz nałożonych oczekiwań. Nowa era, czyli wracamy do teraźniejszości Od tego czasu było już z górki, wyjechało kolejne pokolenie. W mojej rodzinie najpierw mój brat, później rodzice i siostra. Każde z nich ma inne doświadczenie, ktoś wrócił do kraju, inni nadal są za granicą, a na końcu i ja zdecydowałam się na emigrację. W naszym przypadku było już inaczej. Skype już był znany, zamiast wyczekiwania na listy mieliśmy regularne maile i czasem smsy. Kontakt był zdecydowanie bardziej bieżący i zdecydowanie to nie brak form stał na przeszkodzie w utrzymywaniu relacji. Zanim weszły smartfony z Internetem, doświadczyliśmy jeszcze kart “telegrosik” i podobnych, które obniżały koszty rozmów telefonicznych. Teraz można było zadzwonić, żeby faktycznie pogadać, nie przerywało jak na Skypie, stało się to dodatkową alternatywą. I choć można było, a dziś już można być naprawdę blisko ze sobą, zmniejszać uczucie tęsknoty i być na bieżąco, pojawiły się inne bariery. Nie techniczno-technologiczne, nie przestrzenne, nie finansowe, a te istniejące między nami – osobiste. Bariery związane z lękiem przed byciem niezrozumianym, obawy przed oczekiwaniami, których być może życie za granicą nie spełnia oraz przed różnicami pomiędzy wyobrażeniami, a rzeczywistością lub zmartwieniem kogoś. Teraz to nie technologia stoi na przeszkodzie naszych relacji, a nasze podejście, gotowość i umiejętności do ich budowania, gdy żyjemy pomiędzy ”światami” i to im warto poświęcać uwagę Może rzadziej się spieszyć i rozmawiać w biegu o sprawach i innych ludziach, za to częściej, trochę po staremu, umówić się na rozmowę, kiedy będzie się miało czas i opowiedzieć coś o sobie, swoich uczuciach i swoim świecie, posłuchać o tym, jak i co czuje ta druga osoba w jej rzeczywistości. I choć nie zamieniłabym dzisiejszej technologii na listy, czasem się zastanawiam, czy nie łatwiej się było w nich otworzyć i odkryć. Nie widząc od razu reakcji, dając czas na przemyślenie. Może warto czerpać po części z tamtych doświadczeń, by jeszcze lepiej wykorzystywać to, co mamy w zasięgu. Pamiętać o tym, czego wtedy brakowało, a co działało. Dbać o prywatność, o czas i pracować nad jakością tych relacji. Od siebie dodam, że chętnie wracam do wymiany dłuższych maili, do których napisania i czytania rezerwuję sobie czas. Poświęcam wtedy całą uwagę właśnie tej czynności i tej osobie. Umawiam się też na kawy online, łącząc to, co było dawniej z tym co teraz. A ty jakie masz doświadczenia? Paula Komuda
NOWY TARG. Wiersz Czesława Miłosza "Który skrzywdziłeś" pojawił się na banerze mieszczonym na budynku, będącym własnością rodziny, która od lat jest skonfliktowana z obecnym burmistrzem. Nie bez powodu tekst na banerze rozpoczynają słowa "Wielmożnie nam panujący Grzegorzu". Ciągnąca się od lat kwestia przebudowy skrzyżowania ulic Św. Anny i Grel utknęła na spotkaniu przedstawicieli Miasta i powiatu w sprawie podziału i kompetencji i finansowania ewentualnej przebudowy. Wcześniej jednak trzeba przygotować stosowną dokumentację. - To skrzyżowanie drogi powiatowej i gminnej. Droga powiatowa jest wyższej kategorii i to w gestii starosty jest zlecenie przebudowy, przy miejskim współudziale - tłumaczył podczas jednego ze spotkań wiceburmistrz Waldemar Wojtaszek. Padło też stwierdzenie, że "przebudowa skrzyżowania poprowadzona zostanie poza terenem państwa Lejów i inwestycja będzie realizowana na terenach miejskich". Na takie rozwiązanie nie godzi się rodzina Lejów, która prowadzi w tym miejscu sklep. Jak tłumaczą - przebudowa skrzyżowania znacznie pogorszy dojazd do ich sklepu. Zaproponowali Miastu sprzedaż swojej nieruchomości. Takie rozwiązanie nie było jednak brane pod uwagę przez samorząd. Właściciele nieruchomości od ponad dekady walczą z Miastem. W tej kadencji nastąpiła jednak eskalacja. Były sprawy w sądzie - wnoszone przez obie strony, pisma do władz państwa, rządu, ministrów, posłów. Obok budynku pojawiały się tablice z napisami typu: "Skrzyżowanie hańby". Były zamontowane taczki, parkujący przed budynkiem Urzędu Miasta oraz dworcem kolejowym samochód z napisem "Burmistrzu pochwal się skrzyżowaniem hańby Św. Anny z ul. Grel" itd. Dziś pojawił się wiersz Miłosza. s/
Jak na gotówkę przeliczyć lata pracy kilku pokoleń? Jak oszacować wartość zniszczonego zdrowia? Ile można zapłacić za czas, który ojciec stracił z dorastania syna? Czy jakiekolwiek pieniądze są w stanie zrekompensować ludziom utratę domów? Nie budynków, ale domów, w których znaleźli szczęście i spokój? Szanowny Czytelniku! Dzięki reklamom czytasz za darmo. Prosimy o wyłączenie programu służącego do blokowania reklam (np. AdBlock). Dziękujemy, redakcja Dziennika Wschodniego. Kliknij tutaj, aby zaakceptować Dostaną potężne odszkodowania. Protestują, bo chcą wydrzeć więcej, a potem za te miliony kupią sobie nowiutkie domy. A teraz tylko krzyczą. Pieniacze. Zaścianek. Ciemnogród. Nie rozumieją potrzeby rozwoju – to opinie, które w internecie można wyczytać o ludziach protestujących przeciwko planom budowy szybkich kolei. Odwiedziłam trzy z bardzo wielu takich rodzin. W samej gminie Zamość wywłaszczeniami zagrożonych jest ponad 100 domów. Cztery pokolenia pod jednym dachem Żdanów. Okazały, piętrowy, starannie wykończony dom z nowiutką elewacją. Zadbane podwórko z ogródkiem, równiutko ułożonymi chodnikami, dorodnymi roślinami, starymi, ale świetnie utrzymanymi pomieszczeniami gospodarczymi i gołębnikiem pełnym ptaków. Pod położonym niedawno nowym dachem, w domu z wymienionymi niedawno oknami mieszka kilkupokoleniowa rodzina. Seniorzy to 84-letnia pani Zuzanna Kapłon i jej 92-letni mąż Marian. Mieszka z nimi ich córka Grażyna Koczwara z mężem Tadeuszem. Jest jeszcze ich córka Ewelina i jej mąż Michał oraz mała Zuzia. Jeżeli spośród planowanych linii szybkiej kolei, które mają prowadzić do planowanego przez rząd Centralnego Portu Komunikacyjnego wybrany zostanie wariant różowy, stracą wszystko, na co każde z tych pokoleń od lat pracowało. Starych drzew się nie przesadza, za żadne pieniądze – mówią Lucyna i Tadeusz Brzozowscy z Lipska Stracą swój dom, w którym się dorabiali i który przez lata starannie urządzali, z którym wiąże się ich przeszłość, ale z którym też wiązali jakieś plany na przyszłość. A to tylko jeden z kilkudziesięciu domów i tylko w tej jednej wiosce, które mogą zniknąć z powierzchni ziemi, jeśli rządowe plany wejdą w życie. Dlatego właśnie, podobnie jak mieszkańcy innych miejscowości gminy Zamość protestują. Cała rodzina zapewnia, że nie ma odszkodowania, które byłoby w stanie w najmniejszym choćby stopniu zwrócić im to, co w swój dom włożyli. To „coś” wartości materialnej nie ma. – Tę działkę, 30 arów, dostałam od moich rodziców – wspomina pani Zuzanna. Kiedy wyszła za mąż, zaczęli z mężem myśleć o własnym domu. Pan Marian pracował. Co miesiąc przynosił pensję. Marną, bo marną, ale żyli skromnie, oszczędzali, odkładali grosz do grosza, zaczęli się budować. I gospodarzyli. Na polu mieli buraki, trochę ziemniaków, później pojawiły się zwierzęta, głównie świnie. Hodowla na początku maleńka, z czasem się rozrastała. Żeby gospodarstwo utrzymać i rozwijać, bardzo ciężko pracowali. Ale mieli z tego radość i satysfakcję. Dom był najpierw parterowy. Ale potem na świat przychodziły dzieci. Synowie poszli na swoje. Jeden dla własnej rodziny także zbudował dom, po sąsiedzku (ta posesja też jest na trasie różowego wariantu). Drugi z synów, Ireneusz Kapłon przeprowadził się ciut dalej, ale także mieszka w Żdanowie. – Byliśmy tutaj zawsze i zawsze wszystko robiliśmy dla dzieci. I cieszyliśmy się, że one chcą być blisko nas – mówi z trudem pan Marian. Z rodzicami została pani Grażyna. Gdy wyszła za mąż, dom trzeba było powiększyć o piętro. – Mąż na to od 20 lat pracował za granicą. Każde pieniądze, jakie wysyłał, szły a to na rozbudowę, a to na wyposażenie, meblowanie, żeby urządzić go jak najlepiej, a później remontować. To jak worek bez dna – opowiada kobieta. Bo chcieli, żeby żyło im się tutaj razem po prostu dobrze i spokojnie. I cieszyli się, że córka także postanowiła właśnie w rodzinnym domu zamieszkać ze swoim mężem i córeczką. – Pracowaliśmy oboje za granicą. Różnie tam bywało, ale zawsze człowiek miał w tyle głowy, że tu w Żdanowie jest dom i że mamy do czego wracać. Wróciliśmy, a teraz nie wiemy czy będziemy mogli tutaj zostać – mówi ze łzami w oczach Ewelina Popko. Ja na ten dom dla mojej rodziny pracowałem latami. Wiem, ile mnie to kosztowało. Nikt nie jest w stanie mi za to zapłacić – przekonuje Piotr Hadło Jej mama też płacze, kiedy pytam, czego byłoby jej najbardziej żal, gdyby musiała się wyprowadzić. Łez nie potrafi powstrzymać również pani Zuzanna. Odkąd kilka tygodni temu zaczęło się mówić coraz częściej o CPK, tak właśnie wygląda ich życie. W codziennych czynnościach, które kiedyś sprawiały radość, teraz trudno ją odnaleźć. – Widzę po rodzicach, jak bardzo to jest dla nich trudne. Naprawdę ich to wykańcza. Tata musi leki na ciśnienie brać w podwójnej dawce, żeby jakoś funkcjonować – opowiada wyraźnie wzruszony Ireneusz Kapłon. I dodaje. – Przecież nawet starego psa się bierze na dożywocie i trzyma do końca, a starych ludzi chcą przeganiać? A najgorsze jest to, że wszyscy mają poczucie, iż dla władz CPK i dla projektantów nic a nic nie znaczą. – Poprowadzili sobie te swoje trasy zza biurka, nikt tu nie przyjechał, żeby zobaczyć jak nasze wioski wyglądają, ile i jakich domów są gotowi z ziemią zrównać. Jakby tu byli, to może by się zorientowali, że wystarczyłoby tę kreskę kawałek przesunąć, żeby tory biegły po polach, a nie po domach – denerwuje się młodszy Kapłon. Rodzina ma pole niedaleko swojej posesji, w dwóch kawałkach po 2 hektary. – Ja bym im to wszystko za darmo oddała, żeby tylko nie kazali nam się z domu wynosić – mówi z pełnym przekonaniem pani Grażyna. I ma żal, że nikt nic im nie wyjaśnił. Każdego dnia zastanawia się, czy jak przyjdzie co do czego będzie miała tydzień czy dwa, a może kilka miesięcy na to, żeby spakować siebie, rodziców, córkę, wnuczkę, cały dobytek i się wynieść. – Tylko dokąd? – pyta smutno. Każda grudka ziemi była w mojej dłoni Lipsko. Dom na samym końcu wsi, na niewielkim wzniesieniu, piętrowy. Dookoła czyściuteńko, Nie ma przepychu, jest porządek. Widać, że ktoś o to obejście bardzo dba. Rosną owocowe drzewka, są owocowe krzewy, jest ogród warzywny. Siadamy przy plastikowym stole, na plastikowych krzesełkach, pod rozłożystą jabłonką, wiekową, która wyjątkowo w tym roku obrodziła. Cień daje ukojenie w upalne popołudnie. Państwo Zuzanna i Marian Kapłonowie ze Żdanowa z synem Ireneuszem i córką Grażyną, wnuczką Eweliną i prawnuczką Zuzią – To jest nasze ulubione miejsce – mówi pani Lucyna Brzozowska. Kiedy ona i jej mąż Tadeusz byli młodzi, mieli książeczki mieszkaniowe. Mogli je zamienić na mieszkanie w bloku w mieście. – Ale tata płakał, pamiętam go jak dzisiaj i mówił, żebym tutaj została, bo ta ziemia należy do rodziny. Tak prosił... – wspomina kobieta. Zostali. Po ślubie, na początku lat 70. mieszkali z rodzicami i latami odkładali na własny dom. W końcu go zaczęli budować, powolutku, etapami, bo pieniędzy nigdy za dużo nie było. I gospodarzyli. Za podwórkiem z domem jest pole. Ponad 7 ha. – A z tego przeszło 5 hektarów to bardzo dobre gleby, rędziny, jedne z najlepszych – mówi z dumą Tadeusz Brzozowski. A za polem mają jeszcze kawałeczek własnego brzozowego lasu. Niewielki, ale piękny. Jak synowie ze swoimi rodzinami przyjeżdżają w odwiedziny, wszyscy lubią tam chodzić. Jest cicho i spokojnie. Jest dobrze. A właściwie było. Do maja tego roku. Wtedy Brzozowscy dowiedzieli się od kogoś z sąsiadów, że są plany na szybką kolej i że jeden z wariantów tras biegnie przez ich dom, przez ich podwórko i pola. Jeśli wybrany zostanie wariant czerwony, stracą niemal wszystko. – To było jak grom z jasnego nieba – mówi pani Lucyna. Jej mąż tak się wtedy zdenerwował, że cały się dosłownie trząsł. A ona martwiła się i martwi do dziś o niego. Bo pan Tadeusz jest po dwóch zawałach, ma wstawiony stymulator. Nerwy mu nie służą, a denerwuje się każdego dnia od wielu tygodni. – Kładę się z tą myślą, budzę się w nocy i o tym myślę, wstaję rano i jest to samo – mówi drżącym głosem mężczyzna. Jesienią dosadził kilka małych jabłonek. Jeszcze w kwietniu je ogrodził, żeby kury nie grzebały, a teraz chodzi koło nich i zastanawia się, czy kiedykolwiek będzie mógł na nich zobaczyć owoce. – To samo z borówką amerykańską. Posadziliśmy, kilka owoców ma, a ja zamiast się cieszyć, to myślę, czy za rok, znowu będzie je można spróbować – mówi pan Brzozowski. Bo wizja utraty tego, na co dziesięcioleciami, dzień w dzień pracowali odbiera starszym państwu chęć do życia i jakąkolwiek radość z niego. – Tak, jak byśmy wyrok usłyszeli. Tylko nie wiadomo z jakiego artykułu i za co. Zawsze żyliśmy uczciwie, spokojnie – ocenia smutno pani Lucyna. A nie chcą od życia wiele. Jedynie dożyć w spokoju tu, gdzie czują się u siebie. Nic więcej. Perspektywa wywłaszczenia jest dla nich przerażająca. – Dla naszego pokolenia skojarzenie jest jedno: wojna i wysiedlenia. Wtedy przychodzili z karabinami i wyganiali ludzi z domów. Teraz chcą zrobić to samo, tylko bez karabinów – konstatuje 72-letni mężczyzna. Nie zastanawiają się nawet, ile ktoś będzie gotów im za ich własność, która podobno jest święta, zapłacić. Na żadne pieniądze nie da się przeliczyć lat, które tutaj spędzili, trudu jaki w to wszystko włożyli, zdrowia, jakie stracili ciężko pracując, by stworzyć dom dla siebie, a może i dla dzieci. Bo synowie wspominali, że może kiedyś wróciliby do Lipska. – Tu naprawdę każdą grudkę ziemi miałem w dłoni, na wszystko zapracowałem, we wszystkim co mamy jest kawałeczek naszego życia. Ile to może być warte? Ktoś umie to w ogóle ocenić? – pyta retorycznie pan Tadeusz. I dodaje. – Ta ziemia to chleb. Tego nie wolno człowiekowi odebrać. – Starych drzew się nie przesadza. A my mamy gdzieś życie zaczynać na nowo? Jak to? – dodaje pani Lucyna. Chciałaby nie myśleć o tym, co może ich spotkać. Ale nie potrafi. – Teraz to się zastanawiam czy choć jeszcze jedne święta w domu spędzimy z naszymi dziećmi, z wnukami. Czy jeszcze będziemy choinkę ubierać, światełka zapalać, żeby było ładniej – zwierza się kobieta. Oboje martwią się nie tylko o dom, ale i o figurkę, która przed nim stoi. Jest zabytkowa, z XVIII wieku, ludzie ją postawili, żeby Bogu dziękować, że nie wszyscy zmarli w epidemii, jaka nawiedziła wtedy te tereny. Państwa Brzozowskich wcale nie pociesza fakt, że jeśli linia czerwona nie zostanie wybrana, to zostaną na swoim. Bo wie, że gdzieś indziej ludzi spotka to, co ich być może ominie. – I tak jak ja teraz płaczę, pewnie i oni płaczą. Więc jak się cieszyć? I jak można cokolwiek na takim ludzkim nieszczęściu budować? – wzdycha pani Lucyna. Domu mojej rodziny nie oddam – Ja stąd dobrowolnie nie wyjdę. A jak mnie wyprowadzą, wrócę. Nie oddam po dobroci tego, co dla swojej rodziny stworzyłem – w głosie Piotra Hadło, czterdziestokilkuletniego mężczyzny nie ma ani grama niepewności. Ze swoją żoną i dwojgiem dzieci mieszka w Zwódnem. W nowiutkim, nowoczesnym, gustownie wykończonym i urządzonym domu. Otacza go piękny ogród z alejkami, modnymi drzewkami, krzewami, kwiatami. Nic tu nie jest przypadkowe. Wszystko jest przemyślane i na swoim miejscu. Tak to planowali, żeby stworzyć sobie miejsce idealne, wymarzone. Dlatego jest i mały ogród z warzywami, i altanka z bujanym fotelem i śliczny, różowy domek dla 3-letniej córeczki. Stanął ledwie rok temu. Pan Piotr dokładnie wie, ile to kosztowało. I wcale nie mówi o pieniądzach, bo żeby je zarobić, musiał w życiu bardzo, bardzo wiele poświęcić. – Pracuję od 17 roku życia, a na ten dom zarabiałem już po ślubie wiele, wiele lat. Wtedy mieszkaliśmy w bloku z rodzicami. Ale postanowiliśmy pójść na swoje, na działkę, którą żona dostała od swoich rodziców, a oni od swoich. Ta ziemia była w rodzinie jeszcze przed wojną – opowiada mężczyzna. Zaciągnęli kredyt. Niemały. Jeszcze go spłacają, a w perspektywie mają kolejnych kilkanaście lat z ratami. Ale jak dom już stał i nawet nie było w nim mebli, to zaraz się wprowadzili, żeby w końcu być na swoim. – Tyle że telewizor jakiś kupiliśmy, a antena na kiju od szczotki stała. I było już dobrze – wspomina z rozrzewnieniem pierwsze chwile w ich wspólnym domu. Mieszkają tu cztery lata i przez cały ten czas do domu dokładają, bo ciągle jest jeszcze coś do zrobienia. Tutaj urodziła się ich córeczka. Ale dzieciństwa 13-letniego syna pan Piotr prawie nie pamięta. Bo żeby stworzyć dla wszystkich dom, pracował, pracował, pracował. – Wyjeżdżałem w nocy, wracałem w nocy i tak latami. Ale wiedziałem po co to robię i stąd miałem siłę. Teraz już nie dałbym rady. Dlatego domu nie oddam. Za żadne pieniądze – mówi. Podobnych jak oni rodzin w Zwódnem jest bardzo wiele. Są ludzie starsi, ale dominują młodzi, z dziećmi. Nikt z nich niczego w prezencie od życia nie dostał, każdy na wszystko musiał zapracować. Wielu jest dopiero w trakcie budowy. Oczywiście realizują je na kredyt i choć wizja wywłaszczeń raczej pozbawia chęci do pracy, to jednak muszą te inwestycje kontynuować, bo banki cisną i pilnują, na co dały pieniądze. Pan Piotr wie, że podobnie jak on myślą także sąsiedzi. Ludzie są zdeterminowani. Mówią, że jak przyjdzie co do czego, może dojść do tragedii, bo co podwórko, to dramat innej rodziny. A jeśli zaczną wywłaszczać, będzie jeszcze gorzej. – Choćby nie wiem jakie pieniądze płacili, ale zakładam, że to na nas będą oszczędzać, bo przecież nie na wykonawcach, to nikt nie będzie w stanie odbudować tego, na co przez lata pracował – ocenia Hadło. I jeszcze raz dodaje, że on żadnych pieniędzy nie chce. – Co miałbym z nimi zrobić jako bezdomny? Przykryć siebie, żonę i dzieci? Domek papierowy z nich jak z kart budować? – pyta retorycznie. I nie potrafi pogodzić się z tym, że kiedy plany budowy CPK i szybkiej kolei ruszały, nikt się ani w Zwódnem, ani żadnej innej wiosce nie pojawił. Dopiero ostatnio jakieś śmigłowce latały i robiły pomiary, a jacyś ludzie po polach chodzili i coś wiercili. Piotr Hadło, podobnie jak wielu innych jest przekonany, że szybką kolej można było projektować inaczej. – Przez te kilkanaście lat, jak pracowałem, jeździłem niemal dzień w dzień do Warszawy. Widziałem, jak powstawała „eska”, widziałem, którędy szła i co tam w międzyczasie znikało. Może kilka domów, no i jeden taki bar, co stał w polu. Nic więcej. A u nas po tej inwestycji będą umierać całe wioski – podsumowuje mieszkaniec Zwódnego. Warianty Projektanci pracujący dla CPK przewidzieli cztery różne warianty dla torów szybkiej kolei w ramach tzw. szprychy nr 5 od Trawnik do granicy z Ukrainą. Zagrożone wywłaszczeniami są nie tylko rodziny z okolic Zamościa, ale też Krasnegostawu, gminy Izbica, ale również gminy Tomaszów Lubelski i Bełżca, przez którego centrum projektanci przewidzieli przebieg każdej z czterech projektowanych tras.
Domy chorują równocześnie ze swoimi mieszkańcami. Gdy pan Sławomir i jego żona poważnie podupadli na zdrowiu, ich dom popadał w totalną ruinę, aż zawalił się dach. Starszym i schorowanym ludziom zawalił się cały świat – to nie jest metafora. Do domu wdarła się wilgoć i grzyb. Teraz dwuosobowa rodzina żyje w "warunkach niegodnych człowieka" - ocenił wolontariusz Szlachetnej Paczki. Jednym z trzech bohaterów tej historii jest stary, przedwojenny dom, który traktuje swoich właścicieli jak niechcianych gości. Codziennie wydziera z nich poczucie godność i sprawczości. Każe im spać w deszczu, pomimo, że śpią na swoich łóżkach; zagania ich do jednego pomieszczenia, w którym mają żyć; skazuje na zimno z powodu nieszczelnych okien; a nawet grozi zawaleniem! Dom dostał cechy ludzkie - tak jak to bywa w bajkach, a przecież to nie bajka. Potrzebujące małżeństwo żyje w świecie realnym, w którym ludzie mają wpływ na otoczenie. Właściciele tego domu - już nie mają mocy sprawczej - są bardzo schorowani, nie mają pieniędzy i potrzebują wsparcia osób trzecich, czyli nas. Odnaleźli ich wolontariusze Szlachetnej Paczki. Na pytanie: Dlaczego warto pomagać? Grzegorz wolontariusz odpowiedział: Dlatego, że znaleźli się obok nas ludzie w takiej sytuacji nie ze swojej winy i warto im pomagać, bo oni są bezradni. Warto sprawić, żeby ich starość była godna. Biedy nie włożysz między bajki. Działaj realnie. Przekaż 1% Szlachetnej Paczce! Wejdź na i przekaż 1 proc. Szlachetnej Paczce. Tu był normalny dom - wspomina dawne czasy pan Sławomir - teraz tego domem nazwać nie można. Co tu dużo mówić, wegetacja, do następnego dnia - kontynuuje z rezygnacją. 30 lat temu małżeństwo zamieszkało w rodzinnym domu pana Sławomira. W domu przedwojennym, który był świadkiem historii. Małżeństwo wychowało w nim jedną córkę, potem wnuczkę. Pan Sławomir był zdrowy i pracował fizycznie. Był tzw. "złotą rączką", tak wspomina ten czas: Praca na czarno. O emeryturze się wtedy nie myślało, tylko o pieniądzach, których wiecznie nie było. A jego żona wiele lat pracowała w kiosku w Warszawie. Na emeryturze też dorabiała. Był czas, że go nie marnowałam. Robiłam na drutach swetry, gdy tylko mogłam - opowiada pani Hanna. Zachorowałem 10 lat temu i zaczęły się problemy - powiedział pan Sławomir. Mężczyzna ma chorobę reumatologiczną - zespół twardzinopodobny, który uniemożliwia mu swobodne funkcjonowanie. Najprostsze czynności sprawiają mu trudności. Jego ręce są przykurczone, palce powykrzywiane. Po diagnozie ta fizyczna choroba wyssała z mężczyzny również chęć życia. Pojawiła się depresja. Niestety jego żona też zachorowała, na nowotwór. Lekarze byli zmuszeni zrobić mastektomię. Kobieta nie mogła pracować fizycznie. Dom powoli popadał w ruinę. Teraz dwoje starszych i schorowanych ludzi mieszka w tragicznych warunkach. Przez dziurawy dach wpada deszcz, który wsiąka w ściany, przedmioty i meble. W domu czuć wilgoć, a na ścianach obecny jest grzyb. To wszystko wpływa negatywnie na ich zdrowie. Nie mają bieżącej wody, łazienki, nie mają gdzie się załatwiać. To jest największy problem, a także ogrzewanie. W tej chwili jest jeden piec, który ogrzewa trzy pomieszczenia - ocenia wolontariusz Szlachetnej Paczki, Grzegorz. Pani Hanna ze smutkiem opowiada o jednym z wielu problemów, które “funduje" im dom: Jak całą noc padało, to ja nie spałam tylko wodę zbierałam. Jak w łóżku leżałam, to po jednej stronie głowy miałam jeden garnek, po drugiej drugi i tylko słyszałam kap, kap. Teraz jak słyszę to "kap, kap" to mam uczulenie, serce mi staje - wspomina pani Hanna. Takich ludzi jak ja jest jeszcze trochę w Polsce - powiedział pan Sławomir. Takich ludzi, którzy żyją poniżej granicy skrajnego ubóstwa jest ponad 2 mln w Polsce. Łatwo to sobie uzmysłowić - mógłby kontynuować swoje spostrzeżenie pan Sławomir. Jeśli wyobrazimy sobie, że wszyscy mieszkańcy Polski żyją w jednym bloku o stu mieszkaniach, to: ośmiu Twoich sąsiadów, Czytelniku nie ma łazienki - wanny ani prysznica, sześciu nie może skorzystać z toalety, bo też jej nie ma. W trzech lokalach brakuje bieżącej wody. W czterech mieszkaniach jest zimno, bo jego lokatorów nie stać na ogrzewanie. W pięciu mieszkaniach żyją osoby znajdujące się w skrajnym ubóstwie. Pieniędzy nie wystarcza im nawet na zaspokojenie podstawowych biologicznych i psychicznych potrzeb. Tak, bieda i bezradność mieszkają obok nas, nawet za ścianą. Często są to bardzo cisi lokatorzy. Pan Sławomir mimo choroby, która mocno zaciska niewidzialny sznur na jego rękach oraz pląta jego ciało, radzi sobie zaskakująco dobrze. Wczesną jesienią mężczyzna zaczyna przygotowywać na wyrzynarce drewno na opał. Budzi to zdziwienie wśród osób wtajemniczonych w jego historię. Mężczyzna opracował sprytny sposób obsługiwania maszyny, wykształcił w sobie upór i cierpliwość. Gdyby nie choroba zrobiłaby to w kilka dni, teraz zajmuje mu to kilka miesięcy. Bohater tej historii czerpie siłę z doświadczeń innych ludzi, którzy tak jak on mają ciężko, ale potrafią funkcjonować samodzielnie: Widziałem człowieka, który prowadził tira bez dłoni - opowiada z nieukrywanym zachwytem. Od dziecka ich nie miał, dlatego się przyzwyczaił. Widziałem też człowieka bez rąk, nogami robił wszystko - opowiada pan Sławomir. Znajdę sposób - kolejny raz wypowiedział to zdanie mężczyzna, gdy dostał od darczyńcy wielofunkcyjne narzędzie, a wolontariusz zmartwił się, jak poradzi sobie z jego używaniem. Pan Sławomir należy do tej grupy ludzi, która zawsze znajdzie sposób na przetrwanie w najtrudniejszych warunkach. Mam 60 lat i nadzieję, że coś się jeszcze zmieni - wyznał pan Sławomir oraz dodał: Marzę, żeby ta ruina była domem. Resztę marzeń zostawiam sobie na pamiątkę. Pani Hanna podzieliła się refleksją, że też ma nadzieję, że będzie lepiej i wnuczka znowu będzie mogła ich odwiedzać. Jest coś jeszcze w tej rodzinie, coś bardzo cennego, to że mają siebie i wzajemne wsparcie. A także to, że znaleźli się w ich otoczeniu pomocni ludzie - darczyńca i wolontariusze Szlachetnej Paczki, którzy rozpoczęli remont ich domu. Małżeństwo ma już dach nad głową, jednak doprowadzenie budynku do normalnego stanu jeszcze potrwa. Szlachetna Paczka pomaga ludziom, którzy tego wsparcia potrzebują najbardziej. W milionach historii ludzi na skraju ubóstwa, pod ciężkimi ruinami można odnaleźć to, co najważniejsze, czyli fundamenty, które przybierają różne postaci: dobre wspomnienia, nadzieję, marzenia i wszystko to, co daje moc bohaterom codzienności. Resztę możemy odbudować, z pomocą ludzi dobrej woli. Przekazując 1 proc. podatku Szlachetnej Paczce, dajesz jej środki na to, by mogła dotrzeć do osób, które bardzo potrzebują pomocy, takich jak pan Sławomir i pani Hanna, i przyczyniasz się do zmiany ich losu. Biedy nie włożysz między bajki. Działaj realnie. Przekaż 1% Szlachetnej Paczce! Wejdź na i przekaż 1 proc. Szlachetnej Paczce. KRS 00 00 05 09 05.
Nie żyje legendarny aktor z filmu „Ojciec Chrzestny”. Stanowczo za wcześnie odszedł od nas James Caan, czyli filmowy Santino "Sonny" Corleone. Jaka była przyczyna śmierci aktora? Zostawił po sobie wspaniałe role filmowe. Nie żyje aktor James Caan. Potwierdzono, że zgon nastąpił 6 czerwca 2022 roku, a informacja o śmierci ukazała się na jego oficjalnym profilu na Twitterze. Rodzina aktora podziękowała fanom za kondolencje i słowa otuchy. James Caan urodził się w 1940 r. w Nowym Jorku. Studiował prawo i historię, ale to aktorstwo było mu pisane. Gdy tylko debiutował na deskach Off-Broadwayu, jego talent został dostrzeżony przez producentów filmowych. Wkrótce zagrał w kilku serialach w produkcji NBC "Doctor Kildare" z Richardem Chamberlainem, a w filmie kinowym debiutował w 1963 roku u boku Jacka Lemmona i Shirley MacLaine w komedii romantycznej „Słodka Irma”. Jego nazwisko nie pojawiło się jednak w czołówce. Następnie zagrał sadystycznego chuligana w thrillerze "Kobieta w klatce", a także wystąpił w westernie "El Dorado". Z wielkim smutkiem informujemy, że wieczorem 6 lipca zmarł Jimmy. Rodzina docenia przesyłane wyrazy szacunku i serdeczne kondolencje oraz prosi o uszanowanie ich prywatności w tym trudnym czasie – poinformowała rodzina aktora w mediach społecznościowych. Zaskoczył widzów i krytyków rolą opóźnionego w rozwoju umysłowym piłkarza w dramacie Francisa Forda Coppoli "Ludzie deszczu". Jednak to film „Ojciec Chrzestny” przyniósł mu największą popularność. Do jego najważniejszych ról należą Paul Sheldon w ekranizacji powieści Stephena Kinga "Mistery", Santino 'Sonny' Corleone w "Ojcu Chrzestnym" i "Ojcu Chrzestnym II", Philip Marlowe w "Zbrodni doskonałej", Frank w "Złodzieju", Mike Locken w "Elicie Zabójców" i Jonathan E. w "Rollerball" – podaje Wirtualna Polska.
kiedy nie było internetu tylko rodzina